RPA bez rezerwacji
Gdy przeglądasz sobie instagramowe profile podróżnicze –
czasem masz wrażenie, że zdjęcia są podobne do siebie. Gdyby nie podpisy pod
zdjęciami – nie wiedziałbyś czy to słoneczna Hiszpania, gorącą Brazylia czy
kolorowe Maroko. Wypasione hotele i te same zdjęcia niczym „kopiuj wklej” różniące
się tylko osobą w tle. Zdjęcia przeciągnięte przez Instagramowe filtry,
wstawanie w nocy i kilkugodzinne czekanie na najlepsze ujęcie by pokazać piękno
tego miejsca.
Gdy przyjeżdżamy na miejsce okazuje się, ze rzeczywistość
trochę się różni. Bo piękna panorama była wykonana w hotelu, – na którą
większość nas nie stać, a przy zabytku jest tyle tłumu, że oprócz miliona
obcych ludzi na zdjęciu – ledwo można dostrzec to, co chcieliśmy uwiecznić na
zdjęciu.
W łazience w hostelu nie ma pięknej marmurowej wanny
wypełnionej kwiatami. W pokoju nie czeka na nas kosz z owocami, a przez okno
widzimy jedynie ciemność. Większość z nas nie może sobie pozwolić na 5
gwiazdkowe hotele i profesjonalnego fotografa i sztabu specjalistów, którzy
przygotują cię do zdjęcia roku.
Ja z ograniczonym budżetem, bez planu i samotnie podróżuję
często słysząc „jak tu dotarłaś, – bo tu nie spotykamy turystów”. Zabieram was
do RPA – bez blichtru, drogich pałaców i oglądania skrajnej biedy. a do RPA zaprowadziły mnie dwie książki, które polecam też przeczytać - Trevor Noah - Nielegalny i Kevin Richardson - zaklinacz lwów.
Gdy pierwszy raz wyruszałam sama – chciałam wszystko
zaplanować i mieć kilka planów ewakuacyjnych by nic nie mogło mnie zaskoczyć.
Oczywiście wszystko sypało się w drobny mak i powodowało tylko frustracje i
zabierało mi frajdę z podróżowania. Dlatego tym razem zaplanowałam sobie tylko pierwsze
dwa dni w Johannesburgu, które niestety tuż po przyjeździe musiały być mocno
zmodyfikowane.
Po 25 godzinach lotu z przesiadkami w Johannesburgu powitał
mnie Polak – mieszkający od ponad 30 lat w RPA. Na dwa dni przed przylotem do
JHB nie miałam noclegu i liczyłam na cud. I wtedy Odezwał się Grzegorz, który
wysłał mi krotką wiadomość z zaproszeniem do jego domu „fajnie by było
porozmawiać po polsku”. Zgodziłam się bez chwili wahania z nadzieją, że weekend
spędzę w miłym towarzystwie.
Niestety po przyjeździe na miejsce okazało się, że mój
gospodarz lekko zmodyfikował plany i wyjeżdżał na weekend, więc mógł mnie tylko
ugościć tą pierwszą noc. Przy butelce wina i pełnej misce krakersów i
opakowania ptasiego mleczka (zawsze mam kilka opakowań, jako podziękowanie za
gościnę) znalazłam osobę w Pretorii, która z przyjemnością zgodziła się mnie
ugościć przez następne dwa dni i noce. Na chwilę jeszcze wstąpiliśmy do rodziców, mojego uroczego gospodarza, na talerz domowego rosołu i tak zakończyliśmy ten dzień.
Pierwsza noc była miła, ale też pełna szoku. Niestety w RPA
w prywatnych domach często nie ma ogrzewania i nocą temperatury oscylujące
wokół zera mogą dać w kość. Na szczęście ubrałam się w dres grube skarpety i
pod 3 kocami zasnęłam jak dziecko. No cóż zamiast zwiedzania Johannesburga
postanowiłam zwiedzić Pretorię. Na szczęście walizkę mogłam zostawić u mojego
gospodarza i tylko z podręczną torbą wyruszyłam na peron kolejowy po nową
przygodę.
Bielizna termo aktywna i sportowa odzież biegowa doskonale
sprawdziła się w zimowej aurze RPA.
W RPA rozkład godzin przyjazdu pociągów jak i zasady ruchu
drogowego są tylko propozycją, którą nie każdy przyjmuje. Tak, więc jeden
pociąg mi uciekł, bo stanęłam na końcu peronu i gdy już dobiegłam do wagonu –
drzwi przede mną się zatrzasnęły. Na drugi czekałam ponad godzinę, bo akurat
był strajk kolejarzy. Co prawda nigdzie mi się nie śpieszyło, ale oddałabym królestwo
za kubek gorącego napoju na tym wietrznym odkrytym peronie. Gdy już prawie
zamarzłam – nareszcie pociąg nadjechał i w cieple mogłam rozkoszować się
krajobrazem cudownej Afryki. Gdy odkręcałam butelkę z wodą – natychmiast przy
mnie pojawiła się obsługa pociągu i delikatnie zwróciła mi uwagę, że jedzenie i
pice w pociągu jest zabronione. Bardzo spragniona musiałam odłożyć butelkę i
przeczekać półgodzinną podróż z Johannesburga do Pretorii.
Bez braku Internetu, bez działającego Ubera jakoś znaleźliśmy
się w Pretorii by razem spędzić miły dzień. Mojego towarzysza podróży nie było
trudno znaleźć w tłumie. Jego dredy było widać z daleka (mimo, ze to popularna
fryzura to się wyróżniała) Nie wiem, w której części miasta byłam, ale
niewątpliwie byłam jedyną białą kobietą, która przechadzała się ulicami w tym
miejscu.
Miejsce, w którym miałam spać okazało się małym pokojem z
łóżkiem z czarną pościelą (oj pomyślałam, że przydałabym się Dorota Szelągowska
w wytłumaczeniu, czego nie należy robić by pomniejszyć optycznie i tak mały
pokój ;). Ale w sumie było czysto i ciepło – wiec zostawiłam rzeczy i
wyruszyłam zwiedzić okolicę.
ja nie zwracałam uwagi na kolor skóry, ale mój przyjaciel to widział. Czarni nie lubią białych miejscowych, którym wydaje się, ze są lepsi. Ale nie znaczy to, że nie lubię wszystkich białasów - tylko tych co się wywyższają - czyli sprawdza się powiedzenie - "agresja budzi agresję" - czyli błędne koło. Dla mnie liczy sie wnętrze a nie kolor naszej skóry. są źli biali i źli czarni i na odwrót. Kolor skóry nie powinien definiować tego kim jesteś.
na środku ulicy można kupić wszystko (banany, awokado, mango, ładowarkę do telefonu), ale także można zobaczyć klaunów, mimów itd.
RPA ma 3 stolice, (bo przecież – jedna to by było zbyt
prosto), jeśli ktoś z was nie wiedział. Pretoria jest jedną z nich i zalicza się,
jako (stolica egzekutywna). Nie jestem
wielbicielką Uberów ani taksówek – wolę zwykłe lokalne środki lokomocji lub
spacer.
Choć kilka kilometrów spaceru nigdy nie stanowiło dla mnie
problemu to jednak przeciskanie się pomiędzy górami śmieci nie było zbyt
przyjemne. Na początku poszłam tam gdzie większość turystów – pod pomnik
Nelsona Mandeli. Mnóstwo turystów i kijków do selfie by zrobić sobie zdjęcie z
wielkim pomnikiem człowieka, którego czyny po tylu latach dużo osób krytykuje.
Pamiętam kiedyś jak w Polsce łatwiej było znaleźć knajpę
sushi, pizzerię niż polska domową kuchnię. W RPA na każdym rogu są fastfoody.
Ryba z frytkami i frytki z frytkami to codzienność Afrykańczyków. Wpływ kolonii
Holenderskiej i Brytyjskiej czuć na każdym stole. Przesłodzone desery dają
wrażenie, jakby ilość cukru w cukrze była tam wyższa niż u nas. Jeśli prosisz
danie bez frytek lub ich nie zjadasz – patrzą na ciebie jak na kosmitę. Jednak
największym problemem było dla mnie wypicie afrykańskiej kawy. Niestety
wszędzie królowały „włoskie kawy”, a kupno lokalnej kawy było dużym problemem.
Bardzo spodobały mi się stanowiska – typu – „mydło i
powidło”. My przyzwyczailiśmy się, że wszystko, co stare po prostu się wyrzuca
i kupuje nowe, bo nas na to stać – tak się wszystko reperuje. Na ulicach stoją
małe straganiki, gdzie za około naszego 1 zł kupisz 3 opakowania chrupek bądź
kilka bananów czy też na miejscu zacerują ci gacie czy zreperują radio.
Afrykańczycy nigdzie i nigdy się nie spieszą. Każdy pyta cię jak ci mija dzień,
jak się czujesz, co u ciebie słychać i często wizyta w supermarkecie a raczej
kolejka do kasy trwa w nieskończoność z powodu tych pogaduch.
Nie wiem czy kojarzycie takie przyczepki do butów
informujące, ze to są buty ze skóry. Taki kawałek skóry przyczepiony na koralikach.
W Pretorii nie tylko nie urywa się tych kawałków skóry, ale nosi tak by było je
widać, bo to jest cool. Ale najbardziej rozwaliła mnie „gangsterska moda”,
czyli spodnie prawie opuszczone do kolan tak by było widać gacie pod nimi. O
mało nie pękłam ze śmiechu jak zobaczyłam gacie w słodkie misie. Wyobraziłam
sobie wpadających rabusiów z pistoletami w dłoniach i w tym słodkich gaciach w
misie;) Mój przyjaciel nie zrozumiał, dlaczego tak bawi mnie jego styl
ubierania.
Po włoskiej kawie chciałam zjeść cos afrykańskiego, byle nie
fastfood. Mój przyjaciel zaprowadził mnie do typowo lokalnej knajpy. Cos jak
sklep rzeźnika, gdzie możesz kupić mięso i zanieść je do domu by przyrządzić z
niego obiad – bądź poprosić o przyrządzenie na miejscu. W RPA mówi się „mięso
to mięso, a kurczak to sałatka”. Wołowina jest tam bardzo dobra i tania (w
porównaniu do naszych cen”. Zamówiliśmy obiad składający się ze steku,
kiełbasy, papki Pap (z kukurydzy) i chakalaka (ostrej sałatki z marchewki). I
do tego bardzo dobre afrykańskie piwo. Prosto tanio i smacznie. Mimo, ze byłam
jedyną „białą osobą” w tym miejscu nie czułam się ani zagrożona ani źle. Za to
ilość jedzenia, jaką zamawiali osoby siedzące obok mnie, szokowała. Lubią dużo
mięsa !!!!
Pretoria nie jest turystyczna i nie ma zbyt wiele do
zaoferowania, ale tu można zobaczyć prawdziwą Afrykę. W Afryce nadal jest
podział na kolor skóry. Są dzielnice białych i czarnych. Oczywiście powoli to
zaczyna się mieszać, gdyż do Afryki przybywa coraz więcej białych ludzi
(potrzeba jest dużo wykwalifikowanych pracowników, którym dobrze tu płacą).
Mnóstwo dzieciaków, które za mniej niż 1 zł muszą przeżyć, dlatego żywią się
tanimi chrupkami lub popcornem. Mnóstwo śmieci na ulicach i jeszcze więcej
bezdomnych na ulicy. Bogaci turyści jeżdżą do Soweto zobaczyć głód i nędzę.
Płacą za to dużo kasę by z dachu luksusowego autobusu popatrzyć na biedę. Tu
można przejść się po prostu ulicą, by doświadczyć tego samego.
Po całym dniu wieczorem zmęczona wracałam do domu jedząc
pączki (street food) i szczęśliwa, ze położę się spać. Ale jakby było tak łatwo
było by nudno. Okazało się, że zgubiliśmy klucz od mieszkania i trzeba było
wyłamać drzwi. Jak nie boje się podróżować sama, tak zasnąć bez możliwości
zamknięcia drzwi mnie przerażało. Więc po znalezieniu darmowego wi-fi znalazłam
osobę, która zaoferowała się po mnie przyjechać i zabrać mnie do siebie.
Jeszcze przed opuszczeniem Pretorii mój gospodarz za punkt honoru postawił sobie ugościć mnie jak królową i ugotował kolację. Była bardzo smaczna, choć bardzo tłusta. oni bekon smażą na litrze oleju. Dostałam kluski (słowo al dente u nich nie istnieje, najlepsze są rozgotowane kluchy) z rybkami z puszki i bardzo ostro przyprawione.
chcecie znać dalszą część ;)))?
następny przystanek okazał się być w następnym mieście o czym dowiedziałam się nad rankiem. Ale są takie w życiu momenty, że „to, ze masz dach nad głową przesłania ci cała resztę”.
Przyjechał po mnie uroczy holender, którego akcent był tak niezrozumiały, że po prostu kiwałam głową i uśmiechałam się, kompletnie nie wiedząc, co do mnie mówi. Samochód wyglądał tak, ze w Europie nie byłby dopuszczony do ruchu. Na kolanach kierowcy siedział duży spasiony labrador, wiec to, że dojechałam na miejsce było dużym sukcesem. Tak o to dojechałam do miasta Centurion. A konkretnie wylądowałam na farmie ;) gdzie poczułam się torchę jak aktorka na planie serialu „Dr Quinn”.
c.d.n.
p.s. bardzo bym chciała podziękować autorowi bloga Masy Perłowej i polecić wam ten blog http://www.masaperlowa.pl
gdzie przed wyjazdem znalazłam wiele ciekawych wskazówek o RPA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz